niedziela, 7 kwietnia 2013

Stosik (po)świąteczny

Pogodę za oknem mamy taką, więc zdarzyło mi się zapaść w recenzencki sen zimowy. Jakoś trudno w te zasypane śniegiem ciemne popołudnia pisać a i z czytaniem różnie bywa... Ale wierzę, że to już końcówka zimy i za kilka dni będziemy się cieszyć słońcem i budzącą się do życia zielenią.
Ponieważ zaległości nazbierało się sporo, zaczynamy od stosu z większością książek, które do mnie trafiły w ostatnim czasie. Kilka zdążyło wywędrować do innych czytelników, ale te udało mi się sfotografować:


 Od góry:
1. "Rico, Oskar i głębocienie" audiobook od wyd. WAM,
2. "Z innej bajki", które właśnie czytam (Prószyński),
3. "Kra, Kra, Krakowski kryminał", przez który przebrnęłam z pewnymi trudnościami z racji dawki absurdu przekraczającej moje zdolności pojmowania (na szczęście nie jest był to egzemplarz recenzencki),
4. "Z chirurgiczną precyzją" (Wyd. Literackie) - zrecenzowane jakiś czas temu, w stosiku znalazło się dla porządku,
5. "Dlaczego wiara w naukę nas ogłupia?" (WAM) - tytuł zaciekawił mnie jako, powiedzmy, naukowca - niestety nie miałam jeszcze czasu zagłębić się w tej lekturze,
6. "Kroniki Klary Schulz. Sprawa pechowca" (Bukowy las) - ciekawy kryminał retro,
7. "Przypływ zachwytu" (WAM) - bardzo radosna książka, wkrótce recenzja,
8. "Marzenia nie bolą" (Zysk i S-ka),
9. "Max Factor" (Znak) - zaskakująca historia Polaka (!), który podbił serca kobiet... makijażem,
10. "Rico, Oskar i Złodziejski kamień" (WAM),
11. "Rico, Oskar i złamanie serca" (WAM),
12. "Zaklinacz lwów" (Galaktyka) - również już zrecenzowane.


I drugi stosik, zakupów własnych. Brakująca w kolekcji powieść Schmitta, pierwsza część fenomenalnych "Tajemnic Watykanu". "Stulecie chirurgów", o którym marzyłam już jakiś czas i zbiór poezji Karola Wojtyły.

A jak u Was z czytaniem tej pięknej wiosny? :)

niedziela, 24 marca 2013

"Zaklinacz lwów" Kevin Richardson


Wydawnictwo: Galaktyka
Premiera: marzec 2013
Stron: 232
recenzja dla:

Ekstremalnie niebezpieczna... przyjaźń
 
Wytresowałam swojego psa, przekonałam do siebie czworonoga sąsiadów i oswoiłam kilka innych stworzeń w życiu. Całkiem sporo. Kevin Richardson oswoił kilka lwów, hien i gepardów. Właściwie, określenie „zaprzyjaźnił się” będzie bardziej odpowiednie, z pewnością za takie uznałby je bohater tego tekstu. A więc Kevin zaprzyjaźnił się z lwami, hienami i gepardami, z którymi spędza większość swojego życia. Drobiazg.
Richardson to znany wielu Polakom bohater filmów przyrodniczych i zaskakujących zdjęć, na których przytula lwy albo wkłada im do pysków własną głowę czy rękę. Cóż, nie on jeden. W wielu cyrkach pracują poskramiacze i treserzy lwów, każąc wielkim kotom skakać przez obręcze i ryczeć na zawołanie. Używają oni kijów i paralizatorów, by poskromić koty zamknięte w klatkach, wychowane w niewoli i to z usuniętymi pazurami. Kevin Richardson pracuje ze zwierzętami na wielkich wybiegach, w ich środowisku, gdzie wchodzi z gołymi rękami – do lwów, którym nikt nie usuwał pazurów. Łamie przy tym wszystkie zasady, którymi rzekomo powinien się kierować: nie odwracaj się tyłem, nie siadaj, nie karm lwa z ręki i nie przytulaj… Po prostu: zaprzyjaźnia się z drapieżnikami.
Książka jest z jednej strony zbiorem opowieści o lwach, hienach i gepardach, sposobach nawiązywania z nimi relacji i kulisach pracy afrykańskiego parku drapieżników, z drugiej – swoistą biografią autora. Kevin nie wstydził się przyznać do młodzieńczych wyskoków, problemów, które sprawiał rodzinie, alkoholu, podkradania aut… Opowiedział swoją historię, w której przeciętny urwis z przedmieść zmienia się w człowieka o niezwykłych pasjach, znanego z telewizyjnych programów. To pokazuje, że można i warto walczyć o swoje marzenia. Co więcej – warto szukać swojej drogi w życiu, nawet gdyby miała ona być całkowicie odmienna od tego, czego oczekiwali nasi bliscy… i my sami. Czasem warto dać się zaskoczyć.
Kevin opowiada z całkowitą szczerością nie tylko o swojej przeszłości, ale też o relacjach z bliskimi, obawach, wierze i marzeniach. Bez ogródek wyznaje, że nie lubi bliskości z innymi, poza jego żoną, jego lwami i jego psami – oni mogą go przytulać. Nie stawia siebie w roli eksperta, przeciwnie, cały czas zaznacza, że jego metody pracy są unikatowe, eksperymentalne i często bardzo ryzykowne. Efekty natomiast – zachwycające. Kevin każdego z drapieżników zna nie tylko z imienia, ale i z charakteru. O lwach mówi jakby były ludźmi, z konkretnymi wadami i zaletami, zainteresowaniami i talentami. Dzieli je na te, które są jak rodzina, przyjaciele albo po prostu dalsi znajomi. Napoleon, Tau i Tsavo stają się bohaterami książki. O każdym z nich autor pisze więcej niż o wszystkich ludzkich postaciach w tej książce razem wziętych. Co ważne, robi to w szalenie interesujący sposób.
„Zaklinacz lwów” to fascynująca lektura, po którą może sięgnąć każdy – od miłośnika dzikiej przyrody, po amatora sportów ekstremalnych. A i pasjonat dobrej książki będzie z niej zadowolony. Nie ma tutaj przemocy, brutalnego traktowania zwierząt, nudnych szczegółów technicznych czy przemycania życiowej filozofii, według której trzeba bratać się z „dzikimi braćmi”. Nic podobnego. Jest niezwykła opowieść o niezwykłym facecie i jego fascynujących czworonożnych przyjaciołach. Niesamowite zdjęcia tylko dodają lekturze smaku. 

moja ocena:  9/10

piątek, 15 marca 2013

"Trzydziesty kilometr" Stefano Redaelli


Wydawnictwo: Jedność
Premiera: maj 2012
Stron: 208
recenzja dla:

O bieganiu bez biegania

Większość maratończyków lub kandydatów na maratończyków widząc tytuł tej książki, zapragnie po nią sięgnąć. Ów trzydziesty kilometr to granica wytrzymałości ludzkiego organizmu, bariera, za którą w biegu maratońskim (liczącym przecież ponad 42 km) zaczyna się prawdziwa walka. Owszem, to granica umowna, każdy biegacz może ją mieć gdzie indziej, ale w biegowym slangu przyjęła się trzydziestka. Nic więc dziwnego, że tytuł przyciąga „wtajemniczonych”, żądnych wiedzy jak poradzić sobie z ograniczeniami własnego ciała i umysłu.
Przyciąga i… niestety, rozczarowuje. O bieganiu jest tu stosunkowo niewiele, w dodatku pobieżnie i jakoś tak bez zaangażowania i serca. „Trzydziesty kilometr” z literaturą sportową, pamiętnikami biegacza czy sprawozdaniem z przygotowań do startu ma naprawdę niewiele wspólnego. To zdecydowanie książka psychologiczna i jako taką należy ją czytać, żeby uniknąć rozczarowania. Choć i o to będzie trudno, bowiem autorowi można zarzucić kilka niedociągnięć. Poza tym, że bieganie, które miało być osią książki, potraktował „po łebkach”, poruszył też sporo wątków jednocześnie, części z nich nie rozwijając i nie kończąc, spłycił trochę relację głównego bohatera i jego przyjaciela i zupełnie zignorował wątek jego relacji z dziewczyną. Czytelnik może odnieść wrażenie, że to sprawa całkowicie poboczna i nieistotna, tymczasem to właśnie ona w znaczącym stopniu wpłynęła na decyzję o zmianie życia i starcie w maratonie. Ale do rzeczy…
Radek to mężczyzna, któremu posypało się życie, a przynajmniej tak się czuje. Problemy w pracy, rodzinie, rozstanie z dziewczyną i do tego brak akceptacji siebie. Kto z nas tego nie zna? To prosta droga do rozpaczy i całkowitego poddania się. Żeby tego uniknąć, Radek ulega namowom przyjaciela, by skorzystał z terapii psychologicznej i… przebiegł maraton. Bieganie jest dobre na wszystko, naprawdę, wiem z doświadczenia. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autor książki mógł to zaznaczyć dobitniej, wyrazić inaczej, rozwinąć… Czuję niedosyt i nic na to nie poradzę. W każdym razie Radek zaczyna biegać, zmagać się ze sobą, próbując udowodnić, że może zwyciężyć. Oczywiście, przekonać o tym chce tych, którzy w niego nie wierzą, a zwłaszcza swoją byłą dziewczynę, ale tak naprawdę udowadnia swoją siłę samemu sobie.
Trzydziesty kilometr to określenie pewnej granicy, której doświadcza każdy biegacz długodystansowy. Może ona faktycznie mieścić się w takiej odległości od linii startu, może też znacznie dalej lub bliżej. To symbolika. Podobnie jest z życiem – mamy jakąś granicę, za którą zaczyna się naprawdę ostra walka o siebie, swoich bliskich i o szczęście. Bohater książki mierzy się więc nie tylko z biegowym zjawiskiem „ściany”, ale też z pewną granicą w swoim życiu. Jak jedno ma się do drugiego? Systematyczna praca nad sobą i przekonywanie się, że możemy pobiec dalej i dłużej niż poprzedniego dnia, a potem dotrzeć do mety maratonu, pozwala nabrać przekonania, że życiowy trzydziesty kilometr też pokonamy. Z powodu tej analogii warto sięgnąć po książkę. Szkoda jednak, że autor nie wykorzystał wspaniałej szansy, by stworzyć wciągającą i rzeczową, wielowątkową powieść. Szkoda.

czwartek, 28 lutego 2013

"Z chirurgiczną precyzją" Błażej Przygodzki


Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Premiera: luty 2013
Stron: 344
recenzja dla:

Pisać z chirurgiczną precyzją
  
Książkę reklamowaną jako pierwszy polski thriller medyczny, tuż po jej premierze, spotkały słowa krytyki. Czytelnicy, którzy spodziewali się większych emocji, zarzucili jej podobieństwo do innych powieści tego typu, a nawet naśladownictwo. Cóż, przy takim nagromadzeniu wątków kryminalnych i medycznych, właściwie niemożliwym było uniknięcie podobieństwa do jakiejkolwiek istniejącej historii lub kilku. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę ostatnią popularność tego gatunku. Dlatego będę bronić „Z chirurgiczną precyzją”, uparcie twierdząc, że w książce podoba mi się prawie wszystko. Poza okładką, z racji kiczowatej, komputerowo zwizualizowanej krwi ociekającej z noża… Na szczęście, to nie okładka decyduje o wartości publikacji…
„Z chirurgiczną precyzją” to historia wielowątkowa. Teoretycznie jej głównym bohaterem jest doktor Hubert Kłosowski, ale równie często kibicujemy poczynaniom komisarza Niedźwiedzkiego. Poznajemy też jego żądnego awansu przełożonego Mariana Dulembę, aspiranta Białacha oraz pracowników jednego z wrocławskich szpitali. Fabuła została zbudowana na kilku zagadkowych śmierciach, metodach pracy policji, problemach polskiej służby zdrowia, kwestii chorych oczekujących na przeszczepy, domniemanego handlu narządami i kwitnącego biznesu narkotykowego, w który zamieszani są nawet policjanci… Imponujący zestaw. Niestety, prawdziwy i znany z polskiej codzienności.
Podczas kiedy Kłosowski w brawurowy sposób ratuje życie umierającego na zawał więźnia i spotyka się z uroczą polonistką Anną, wokół niego zaciska się pętla podejrzeń. Okazuje się, że był kardiologiem kilku osób, które w ostatnim czasie zmarły w dziwnych okolicznościach. Kiedy okazuje się, że zostały zamordowane i to przy użyciu rzadkich substancji, policja uznaje lekarza za głównego podejrzanego. Szybko okazuje się, że nic nie jest takie, jak się wydawało, bliskie osoby to największe zagrożenie a domniemani wrogowie mogą stać się wybawcami… Akcja gwałtownie przyspiesza, mnożą się nowe wątki, przybywa ofiar śmiertelnych… Powieść czyta się z zapartym tchem.
Błażejowi Przygodzkiemu trzeba pogratulować świetnego, jak na kryminał, stylu. Pisze zwięźle i ciekawie, wykazując się przy tym znajomością słownictwa związanego z danym środowiskiem, policyjnym czy medycznym. Udało mu się znaleźć idealną równowagę między narracją wydarzeń a opisami – jest ich dokładnie tyle, by czytelnik wiedział kto i gdzie, ale nie zdążył się znudzić, szybko porwany przez dynamiczną akcję. Sprawia to, że trudno się od książki oderwać. Można zatem debiut autora uznać za udany. Nie jest to arcydzieło, które przyćmi powieści światowej sławy mistrzów tego gatunku. Ale z pewnością zapowiedź doskonałej rozrywki w przyszłości, jeśli tylko Przygodzki pokusi się o kolejne książki. 

moja ocena: 7/10

środa, 13 lutego 2013

Dobre wieści i... "Łzy smoka"

 
Dzisiaj udało mi się wyswobodzić z mojego niebieskiego gipsowego bucika i, chociaż nadal kicam o kulach, bardzo mnie to cieszy. To takie miłe zobaczyć własną stopę po ponad miesiącu. :) Wizja biegania (już niedługo!) równoważy wszystkie trudy rehabilitacji.
By to uczcić, sięgam dziś po ulubioną herbatę przy ulubionej piosence. I po książkę, oczywiście - czytam sobie "Pałac Północy" Zafona. Sobie, bo tak nie-recenzencko dla odmiany.


Herbata czarna "Łzy smoka"



skład: herbata zielona Gunpowder, kawałki ananasa i truskawek, aromat,
kwiaty kocanki piaskowej i bławatka
sposób parzenia: 2-3 min. w temp. 80°C
dystrybutor: SMAK-COM Jan Skworc

Przyznaję, że do wyboru tej właśnie herbaty skłoniła mnie jej nazwa. Skojarzyła mi się z ulubioną piosenką Bruce'a Dickinsona "Tears of the dragon". I przy niej też smakuje wyjątkowo...
W mieszance widać kawałeczki owoców, głównie ananasa i płatki kwiatów. Mam słabość do chabrów w herbacie, poza nią również. Pachnie niezwykle kusząco. 


Napar ma ciemnożółty, złotawy kolor. Zapach jest po prostu zniewalający! Słodki, intensywny, obiecujący cudowny smak. Nie pozwala przejść obojętnie obok tej herbaty. Dosłownie!
Smak dorównuje zapachowi - po prostu słodycz. Wyróżnia się aromat ananasa, ale jego towarzystwo jest wyraźnie wyczuwalne. Wspaniała kompozycja. Dołącza do moich faworytów.
moja ocena: 6/6

I do kompletu wspomniana piosenka: 
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Droga nadziei" Carlo Meier

Sesja jest zła, bo zabiera czas na aktualizowanie bloga, a przy tym jeszcze rozpraszam człowieka... Ale już po sprawie, można oddać się błogiemu lenistwu, czytaniu przy herbacie i recenzowaniu :).


Wydawnictwo: Promic
Premiera: listopad 2012
Stron: 190
recenzja dla:

00-70, zgłoś się! 
 
Czym się różni 007 od 00-70? Po pierwsze Agent 007 działał sam, zazwyczaj. Panów w 00-70 jest dwóch. Po drugie, „70” w nazwie oznacza ich wiek – nie w sumie, każdego z osobna! I na tym różnice się kończą, bowiem duet zajmuje się rozwiązywaniem kryminalnych zagadek i tropieniem przestępców. Pojawia się też kobieta…
Owen Collins to emerytowany funkcjonariusz Scotland Yardu. Wraz z wieloletnim przyjacielem Patrickiem Masonem tworzy on komunę mieszkalną przy Hope Road. Do rozrywek starszych panów należą przejażdżki piętrowymi autobusami po mieście (oczywiście zawsze na piętrze i z odpowiednim prowiantem) oraz… tropienie przestępców. Mimo emerytury, Owen cieszy się nadal sporym szacunkiem dawnych współpracowników i podwładnych, niejednokrotnie pomaga im w śledztwie. Nieoficjalnie oczywiście.
Tym razem przyjaciele ogłaszają casting na nowego członka komuny. Informację o nim umieszczają w domu spokojnej starości Sunny Garden. Kiedy w umówionym terminie zjawiają się prawie wszyscy pensjonariusze ośrodka, w prosty sposób dokonują selekcji (kryterium jest umiejętność wejścia po schodach do mieszkania komuny). Zwycięża… kobieta! Elizabeth, poza tym, że nie jest mężczyzną, ma jeszcze jedną wadę – jest zdecydowanie za młoda, ma ledwie 63 lata! Mimo wszystko Owen i Patrick postanawiają zaryzykować… Ich uwagę pochłania w tym czasie sprawa podejrzanych kradzieży w Sunny Garden. Kiedy pojawia się trup, sprawa nabiera tempa i 00-70 muszą sięgnąć po radykalne metody działania.
Carlo Meier, jeden z najbardziej cenionych autorów niemieckojęzycznych kryminałów, tym razem odszedł od ich typowej konwencji. Można odnieść wrażenie, że autor wręcz bawi się formą i fabułą, okraszając ją nieprawdopodobną liczbą komicznych sytuacji i kreując bohaterów bardzo nietypowych, ale szalenie zabawnych. Na próżno szukać tutaj wartkiej akcji, jej gwałtownych zwrotów i wielkich afer. Opowieść snuje się leniwie, niczym Owen z bólem pleców po parkowych uliczkach… A jednak wciąga czytelnika od pierwszej chwili, nie pozwalając się oderwać od lektury. Kojarzy się nieodwołalnie z historią Sherlocka Holmesa i Watsona na emeryturze. Być może ci dwaj sławni panowie prowadziliby swoje dochodzenie podobnie do Owena i Patricka. Bo trudno bohaterom „Drogi nadziei” zarzucić jakiś błąd w dedukcji, opieszałość czy brak poświęcenia dla sprawy. To śledztwo idealne, na miarę duetu 00-70.
Jestem pewna, że ta sympatyczna książeczka, niezbyt obszerna objętościowo, sprawi wiele radości czytelnikowi w każdym wieku. Z pewnością nie pozwoli oderwać się od lektury przed rozwiązaniem zagadki, a w międzyczasie wywoła niejeden uśmiech a nawet wybuch śmiechu. 

moja ocena: 7/10

piątek, 1 lutego 2013

"Mieć siedem lat" Alexander McCall Smith



Wydawnictwo: Muza
Premiera: styczeń 2013
Stron: 296
recenzja dla:

Wielkie marzenia sześciolatka

Kto miał już okazję poznać sympatycznych mieszkańców Scotland Street 44 (kto nie – może spokojnie zacząć ich poznawać od szóstego tomu opowieści) i Bertiego Pollocka, zastanawiał się pewnie jak to możliwe, że ten niezwykły chłopiec ma wciąż sześć lat. Pomimo wzorowo zdanych kolejnych egzaminów z gry na saksofonie, zajęć z jogi, włoskich konwersacji, dziesiątek godzin psychoterapii a nawet narodzin młodszego braciszka Ulyssesa, Bertie wciąż tkwi w strasznym i wyczerpującym wieku lat sześciu. Usilnie marzy o kolejnych urodzinach, wcale nie z powodu tortu. Jest przekonany, że kiedy skończy siedem lat, będzie starszy, a więc będzie miał większy wpływ na swoje życie i decyzje z nim związane… Choć jest dobrze wychowany i się do tego nie przyzna, próbuje zwyczajnie uwolnić się od despotycznej matki, a magiczna granica siedmiu lat wydaje się jedyną możliwością ucieczki… Czy my przypadkiem nie znamy tego z własnego życia?
Oprócz Bertiego i jego rodziny spotykamy w książce Smitha całą plejadę bohaterów znanych z poprzednich części. Zmieniają się, dojrzewają, zakładają rodziny i podejmują ważne decyzje, ale wciąż bawią nas i wzruszają. Przede wszystkim jednak przypominają nam nas samych, naszych bliskich i sąsiadów… Alexander McCall Smith ma niezwykłą łatwość pisania w sposób prosty, snując krótkie, czasem trochę infantylne opowiastki. Ale nie dajmy się zwieść pozorom, to nie jest książeczka dla dzieci! W codziennych historiach mieszkańców Scotland Street 44 ukryta jest ogromna mądrość. Widać jak wnikliwie autor obserwuje życie edynburczyków, wcale nie tak różne od życia ludzi w jakimkolwiek mieście na świecie. Bo przecież wszędzie znajdzie się kilka zbłąkanych serc, jakaś despotyczna matka z mężem-pantoflarzem i nieszczęśliwym synem, samotny artysta czy oczytana właścicielka kawiarni, prowadząca ze stałymi klientami filozoficzne dysputy. W każdym mieście młode małżeństwa borykają się z problemem wyboru nowego mieszkania, samotni z wyborem partnera… lub tematu naukowej rozprawy (dotyczy samotnych z wyboru naukowców), a dzieci z wyborem batonika na deser (zwłaszcza, jeśli ma to być pierwszy batonik w życiu, bo do tej pory mama nie pozwalała nawet o nich myśleć).
Bohaterem tej recenzji powinien być oczywiście Bertie – chłopiec niezwykle mądry, oczytany, sprytny i… niesprawiedliwie obdarzony swoją matką. Irene, która podstępem staje się bohaterką kolejnej recenzji (i wcale się nie zdziwię, jeśli wprosi się również przy okazji kolejnego tomu) jest kobietą, obok której nie można przejść obojętnie. Choć może lepiej w ogóle obok niej nie przechodzić… Despotyczna mama Bertiego i Ulyssesa, wyznawczyni psychoterapii, która podczas sesji pokonuje psychoterapeutę i wyciąga z niego najintymniejsze zwierzenia, przeciwniczka wszelkich zabaw, kolegów, skautów, słodyczy i przyjemności, czyli tego wszystkiego, co mali chłopcy kochają. Przekonana o swojej wszechstronnej wiedzy, nieomylności i niezawodnym instynkcie macierzyńskim, nie zauważa nawet, że jej maleńki synek zupełnie nie toleruje jej obecności. Dopiero Bertie bardzo subtelnie zwraca uwagę, że Ulysses reaguje wymiotami tylko na jej widok… Kiedy Irene znika w tajemniczych okolicznościach, wszyscy mogą odetchnąć z ulgą i zasmakować prawdziwego życia…
„Mieć siedem lat” to kolejna część niezwykłego portretu grupy zwyczajnych ludzi, który maluje McCall Smith. Choć jest realistą i czasem brutalnie ukazuje ludzkie wady i zachowania, nie brakuje w tej opowieści ciepłego zabarwienia… Jest ogromna dawka humoru, gwarantująca przynajmniej kilka serdecznych uśmiechów podczas lektury, jeśli nie wybuchów śmiechu. Są momenty wzruszające, pełne czułości i te pełne napięcia, kiedy ważą się losy bohaterów. Bohaterów, z którymi zaprzyjaźniamy się podczas czytania, bo niemożliwym jest ich nie lubić. Stąd na początku kolejnych tomów Scotland Street 44 zastanawiam się zawsze, co nowego wydarzy się u Domeniki, Angusa, Pat, Matthew, Elspeth czy Bertiego. I psa Cyrila ze złotym zębem, oczywiście. A teraz z niecierpliwością wyglądam kolejnej części serii i zadaję sobie to samo pytanie… 

moja ocena: 9/10

środa, 30 stycznia 2013

Stosik na koniec miesiąca

 Narzekałam na brak książek i paczek w skrzynce na listy, więc teraz, dla odmiany, mam wysyp nowości. I, również dla odmiany, narzekać nie będę :). Taki oto stosik pojawił się w ostatnim czasie: 


  • D. Foenkinos "Nasze rozstania" - od Znaku - skończyłam właśnie lekturę;
  • S. Rayner "Jedna chwila" Prószyński;
  • L. Randall "Pukając do nieba bram" Prószyński - jestem ciekawa książki, która ma ukazać "jak fizyka pomaga zrozumieć wszechświat";
  • A. McCall Smith "Mieć siedem lat" Muza - szósty tom "Scotland Street 44", bardzo przeze mnie oczekiwany i przeczytany zaraz po tym, jak go otrzymałam;
  • N.M. Kelby "Białe trufle" Znak - aktualnie czytam i, póki co, nie podzielam entuzjazmu wszystkich polecających tą książkę;
  • Benedykt XVI "Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo";
  • S. Hołownia "Lat minute";
  • B. Lecomte "Nowe tajemnice Watykanu" - wszystkie trzy od Znaku; 
  • J. Puleo, P. Milroy "Anatomia w bieganiu" Muza - nabytek własny, w przeciwieństwie do powyższych recenzenckich; bardzo cenny i trafiony - książkę zaledwie przejrzałam, ale już znalazłam w niej mnóstwo interesujących informacji.
 

Tymczasem zamiast wyjść na spacer, pobiegać czy jakkolwiek bardziej aktywnie spędzić czas, tkwię w domu uwięziona w pięknym chabrowym gipsie (czy ja już się chwaliłam jego jakże pięknym kolorem?). Popołudnia i wieczory mijają zatem przy książce i herbacie... Doskonałe towarzystwo, chociaż chętnie bym je zamieniała czasem na buty do biegania... Jeszcze tylko dwa tygodnie, mam nadzieję.

wtorek, 22 stycznia 2013

"500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać"


Wydawnictwo: Muza
Premiera: maj 2012
Stron: 700
recenzja dla:

Leksykon polskiej literatury

Na rynku wydawniczym co jakiś czas pojawiają się publikacje prezentujące najważniejsze, najlepsze, najciekawsze, najbardziej bulwersujące… po prostu „naj” książki. Również portale internetowe, gazety codzienne i czasopisma, a nawet stacje telewizyjne nie rezygnują z tworzenia kanonów literackich, które każdy śmiertelnik przeczytać powinien. Zdarza się, że trafia do nich jakieś dzieło polskiego autora, ale to sporadycznie… A co, jeśli ów śmiertelnik jest Polakiem, w dodatku patriotą i chce przeczytać najwybitniejsze dzieła rodaków? Może sięgnąć po „500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać”.
Zapewne wielu czytelników zaskoczy informacja, którą oferuje nam już sam tytuł – naprawdę jest aż 500 (słownie: pięćset!) polskich książek, które warto przeczytać? Zaskoczenie wzrośnie, kiedy w spisie ich tytułów nie znajdą ulubionych… Wybór był bowiem całkowicie subiektywny a dokonały go dwie siostry, nieznane dotąd szerszemu gronu. No, może poza ich własnymi uczniami. Marta Makowiecka i Karolina Haka-Makowiecka są polonistkami w warszawskim liceum, całkowicie zakochanymi w swojej pracy, dodajmy. Choć różnią się od siebie całkowicie, łączy ich miłość do książek. Razem wybrały te najważniejsze w historii polskiej literatury.
Autorki piszą we wstępie, że ich publikacja ma być przewodnikiem dla tych, którzy chcą i lubią czytać polską literaturę, ale nie zawsze wiedzą po które tytuły sięgać. W zbiorze znalazły się dzieła powstałe między XVI a XXI wiekiem. Jedynym kryterium był język pierwszego wydania – koniecznie polski. To wyeliminowało sporo doskonałych książek polskich autorów, wydanych pierwotnie za granicą. Dla jednej tylko uczyniono wyjątek („Rękopis znaleziony w Saragossie”). Warto zaznaczyć, że wśród „czołowej pięćsetki” znalazły się nie tylko książki, które warto przeczytać, bo są ciekawe, ale też takie, które po prostu wypada znać, nawet jeśli ich lektura do przyjemnych nie należy. Stąd wielu czytelników może się rozczarować propozycjami autorek…

W wyborze znalazły się przede wszystkim utwory pisane prozą, ale nie brakuje też poezji. Niektóre tytuły od lat widnieją na listach szkolnych lektur i należą do klasyki, inne to nowości ostatnich lat, mniej lub bardziej popularne, ale zawsze z jakiegoś powodu interesujące. Każda z wybranych książek jest obszernie opisana. Przeważa streszczenie fabuły, ale jest też część dotycząca konstrukcji utworu, jego cech charakterystycznych i analizy języka, narracji itd. Ciekawym rozwiązaniem jest załączenie bogatego zbioru ilustracji, przedstawiających okładki wydań, fotografie lub portrety autorów, czasem kadry z filmów będących ekranizacjami powieści albo zdjęcia z przedstawień teatralnych na ich podstawie. Czyni to lekturę bardziej atrakcyjną i przyciąga wzrok.

Dla kogo przeznaczona jest książka sióstr Makowieckich? Chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że dla każdego. Będzie doskonałym prezentem i opłacalnym zakupem. Pozwoli zapoznać się polskimi książkami wartymi przeczytania a w odpowiedniej chwili podpowie po jaką lekturę sięgnąć. Może też stanowić czytelnicze wyzwanie… A już same jej gabaryty i waga robią ogromne wrażenie. Myślę, że warto przyjąć zaproszenie autorek do podróży w świat polskiej literatury… Taka wyprawa z pewnością będzie długa, barwna i fascynująca.

moja ocena: 7/10
 

sobota, 19 stycznia 2013

Paczki niespodzianki i czarna herbata... na facebooku

 Ledwie zdążyłam się poskarżyć na brak nowości w skrzynce pocztowej, zaskoczyła mnie kolejna paczka, tym razem od wydawnictwa Znak. Długo oczekiwane nowości przyszły jednocześnie: "Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo." Benedykta XVI, "Last minute" Hołowni oraz "Nowe tajemnice Watykanu". Leżą teraz i kuszą... Tyle cudowności a ja jedna! 
Druga paczka, cudownie pachnąca jeszcze przed otwarciem, okazała się pełna herbat od firmy Skworcu. Mieszanki kuszące egzotycznymi i bajkowymi nazwami aż proszą, żeby je przetestować... najlepiej w towarzystwie dobrej książki. Zatem nuda mi nie grozi, nawet pomimo przymusowego pobytu w domu.

 Herbata czarna "Blask choinki"

 

skład: herbata czarna, cukier w kształcie choinek, 
aromat przypraw korzennych i cytryny
sposób parzenia: 2-3 min. w temp. 95°C
dystrybutor: SMAK-COM Jan Skworc

Herbata urzeka już swoim wyglądem - maleńkie cukrowe choinki w kolorze czerwonym i zielonym są urocze. Piłam wiele interesujących mieszanek, ale niewiele z nich tak ładnie się prezentowało jeszcze przed zaparzeniem (choć kiedyś w Berlinie udało mi się kupić herbatę z gwiazdkami z białej czekolady). Pachnie słodko, ale subtelnie. 
Po zaparzeniu napar ma ciemną, karmelową barwę i przyjemny słodko-korzenny zapach. Kojarzy się odrobinę świątecznie, ale zdecydowanie nie jest to aromat typowy dla mieszanek sprzedawanych jako bożonarodzeniowe. 
Smak głęboki, delikatnie korzenny i jednocześnie słodki. Nie używam cukru, herbatę piję zawsze gorzką, ale cukier w "Blasku choinki" zupełnie mi nie przeszkadzał. Cytryny nie wyczułam, dopóki nie przeczytałam składu na etykiecie (tak, tak, najpierw herbata, potem informacja o składnikach :)), ale podejrzewam, że to ona równoważy słodycz cukrowych choinek. Być może to ona również sprawia, że ta herbata kojarzy mi się trochę z earl grey'em (takim z cytryną właśnie).
Podsumowując: herbata o średniej intensywności korzennym aromacie i słodkim smaku, doskonała na zimowe wieczory, zwłaszcza... w blasku choinki 
moja ocena: 5/6


A na samym końcu zapraszam na... czarną herbatę na facebooku: O książkach przy herbacie

czwartek, 17 stycznia 2013

"Preludium brzasku" Tracie Peterson


Wydawnictwo: WAM
Premiera: sierpień 2012
Stron: 352
recenzja dla:

Powieść z przesłaniem

Sięgając po „Preludium brzasku” obawiałam się, że trafię na kolejną kiepską powieść naszpikowaną religijnym przesłaniem, jakich sporo pojawia się w ostatnim czasie. Nota biograficzna autorki, głosząca, że napisała ona ponad osiemdziesiąt książek, jeszcze pogłębiła te obawy. Jednak kiedy, pełna rezerwy, zagłębiłam się w lekturze, topniały one z każdą kolejną stroną. Powieść okazała się ciekawa i wartościowa jednocześnie, a w dodatku napisana zgrabnym, przyjemnym stylem i mocno osadzona w realiach dawnej epoki.
„Preludium brzasku” jest pierwszą część trylogii Pieść Alaski, której akcja toczy się w Ameryce u schyłku XIX wieku. Główna bohaterka Lydia to młoda jeszcze kobieta, mocno jednak doświadczona przez życie. W wieku 28 lat ma już za sobą dwunastoletnie nieudane i pełne przemocy małżeństwo, liczne poronienia i wiele lat życia pod jednym dachem z ludźmi, którzy jej nienawidzą. Floyd Gray, za którego wydano ją siłą w wieku zaledwie szesnastu lat, sporo starszy wdowiec, liczył jedynie na majątek ojca Lydii, obiecany mu w spadku w umowie małżeńskiej. Główny jej obiekt – żona, nie interesuje go jednak zupełnie. Znieważa ją, bije, jednocześnie niwecząc wszystkie wysiłki młodej kobiety, by zdobyć przychylność czwórki dzieci Graya. Starsi bliźniacy i dwie młodsze dziewczynki zaczynają nienawidzić macochy i traktować ją równie okrutnie jak ich ojciec. Kiedy więc Floyd ginie w wypadku, żadne z jego dzieci, poza najmłodszą Evie, nie zamierza pomóc jej w żaden sposób. Sytuacja bohaterki wydaje się rozpaczliwa – w wypadku oprócz męża, zginął także jej ojciec. Lydia została zupełnie sama z nienawiścią wpływowej rodziny Gray’ów. Kiedy jej pasierbowie nalegają by jak najszybciej opuściła dom, młoda wdowa wyjeżdża na Alaskę, gdzie mieszka jej jedyna krewna – ciotka Zerelda. Czyni to w tajemnicy, chcąc się odciąć od strasznej przeszłości. Czy będzie to jednak możliwe? Czy życie w trudnych warunkach Alaski będzie odpowiednie dla młodej kobiety? Czy uda jej się zapomnieć o zranieniach i uwierzyć, że może jeszcze być szczęśliwa, że może kogoś pokochać?
To historia kobiety opowiedziana w piękny i porywający sposób, świadectwo minionej epoki, ale też opowieść o pokonywaniu wątpliwości, odzyskiwaniu nadziei i zaufania do Boga. Te wątki są stale obecne w życiu bohaterów „Preludium brzasku”, ale autorce udało się je wpleść w wydarzenia i dialogi w sposób naturalny i nienachalny. Dzięki temu powieść, która mogłaby trafić na półki między setki innych, podobnych do siebie książek, o których zapominamy już następnego dnia po lekturze, stała się powieścią z przesłaniem. Losy i wybory bohaterów nie pozostawiają czytelnika obojętnym i każą zastanowić się choć przez chwilę nad tym, co w życiu ważne.
„Preludium brzasku” z radością postawię na półce między ulubionymi książkami i będę polecać znajomym. Z jeszcze większą radością powitam kolejne części cyklu i ponownie spotkam się z Lydią, jej rodziną i przyjaciółmi. 

moja ocena: 9/10

wtorek, 15 stycznia 2013

Stosik ze złamaną nogą ;)

Tak będzie stosik styczniowy, będzie i złamana noga... Dzięki niej mam trochę więcej czasu na czytanie, recenzowanie i oglądanie filmów (a to nowość w moim przypadku). Może zacznę od stosiku, bo z pewnością jest bardziej interesujący, do drastycznych opowieści przechodząc pod koniec wpisu. :)
W ostatnim czasie panowała jakaś recenzencka posucha, żadnych nowości, paczek w skrzynce ani listonoszy u drzwi... Dzisiaj zostało mi to wynagrodzone aż sześcioma przesyłkami, z których dwie nie załapały się na zdjęcie, bo zostały natychmiast rozpakowane.

 

W czterech znalazłam książki, w piątej ogrom płyt (23!) zamówionych wspólnie z przyjacielem przy okazji szalonych promocji w jednym ze znanych sklepów.W ostatniej natomiast koszulkę - pamiątkę z grudniowego biegu przełajowego, o którym tu wspominałam. Sfotografowałam, bo bardzo mi się podoba i jednocześnie jest mi miło, że organizatorzy pamiętali o jej wysłaniu.


A oto i obiecany stosik. Z prześlicznym kubeczkiem z sobotniego biegu przełajowego w ramach Festiwalu Spełnionych Marzeń. Czyżby organizatorzy przewidzieli, że po nim spędzę sporo czasu w łóżku i z książką, a więc przyda się herbata w ładnym kubku? :) 

  

Od dołu:
- "Teologia a nauki przyrodnicze" ks. Andrzej Anderwald - cenny nabytek, który z pewnością pomoże mi wybrać temat pracy dyplomowej;
- "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" Haruki Murakami - polowałam na nią od dawna zachęcona pozytywną opinią przyjaciela - zobaczymy czy mnie też zachwyci;
- "17 adventure" - zbiór historii o niezwykłych wyprawach - przeczytam z ciekawością, choć pewnie prędko to nie nastąpi;
- "Żona piekarza" Marcel Pagnol - przyniesiona przez koleżankę, ostatnia do kompletu tego autora;
- "Drugi przekręt Natalii" Olga Rudnicka- do recenzji od Prószyńskiego i Lubimy Czytać;
- "Schody do raju" Eduard Martin - przeczytana i zrecenzowana wczoraj, pojawi się na blogu po publikacji na LC;
- "Pierwsze koty robaczywki" Karina Bonowicz - do recenzji od Prószyńskiego i LC.

A złamana noga? Cóż, w sobotę wystartowałam w biegu przełajowym w Mysłowicach. Festiwal Spełnionych Marzeń - piękna nazwa i wspaniała impreza (nie znam innej, podczas której na drzewach, w środku lasu, organizatorzy porozwieszali hasła dopingujące zawodników!). Bolała mnie stopa, ale lekarz uznał, że nie ma się czym przejmować... Lód, śnieg, założyłam kolce i w drogę, 15 km. Na czwartym kilometrze coś głośno chrupnęło w mojej stopie, zabolało... ale poza tym było w porządku. Postanowiłam nie wracać do startu, ale biec dalej. Mimo bólu dotarłam do mety, gdzie fizjoterapeuta orzekł, że poważnych uszkodzeń nie ma. Na wszelki wypadek podjechałam na prześwietlenie... Złamanie! W dodatku bardzo malownicze, w czterech etapach - kość zatem pękała od dobrych kilku dni, najprawdopodobniej tygodni, a ja żyłam w nieświadomości... Zostałam zagipsowana (podobno wyglądałam pięknie na wózku inwalidzkim, z gipsem na nodze i medalem na szyi :-) ). Tymczasem dobiegając do mety, po 11 km ze złamaniem, wyglądałam tak:


Cóż, przez jakiś czas pozostaje mi czytanie o bieganiu zamiast praktyki :-).

niedziela, 13 stycznia 2013

"Jezus z Judenfeldu" jan Grzegorczyk


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Premiera: listopad 2012
Stron: 256
recenzja dla:

Czy księża mają cellulit?

Kto nie zna Grzegorczyka? Ręka do góry. A teraz – kto nie zna Grosera? Naprawdę? Są tacy? Spieszę więc z wyjaśnieniem, że Grzegorczyk Jan to jeden z najlepszych współczesnych polskich autorów. Groser natomiast dzielnie walczy z serialowym ojcem Mateuszem o miano najbardziej znanego w Polsce księdza. Ponieważ ten drugi jest importowany z Włoch, Groser zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Jego przygody mieliśmy okazję poznać we wspaniałej trylogii „Przypadków księdza Grosera” („Adieu”, „Trufle”, „Cudze pole”), która pozostawiła głównego bohatera w sytuacji zawieszenia, domagającej się ciągu dalszego… Czytelnicy czekali, prosili, nalegali… Grzegorczyk zarzekał się, że do przygód duchownego nie wróci i pisał inne książki (m.in. „Chaszcze”, „Puszczyk”). Obietnicę, na szczęście, złamał, zaskakując fanów… retrospekcją. Oto cofamy się w czasie przed okres opisany w trylogii i wraz z głównym bohaterem trafiamy do Austrii. A skąd on się tam wziął? No cóż, jak to Groser, jechał sobie rowerem w odwiedziny do papieża…
Ksiądz Wacław jechał przez Alpy, co jest szczegółem bardzo istotnym. Kiedy więc ulega wypadkowi, trafia do uroczej górskiej miejscowości Judenfeld, gdzie opiekę nad nim obejmuje ewangelicki duchowny wraz z żoną. Właściwie „trafia” to zbyt łagodne określenie, Groser grzęźnie na dobre – bo jak jechać dalej na rowerze z nogą w gipsie? Mateusz i Agnieszka Konopiukowie zapewniają mu opiekę i rozrywkę, organizując wycieczki i spotkania z mieszkańcami Judenfeldu. Szybko okazuje się, że właściwie Mateusz jest księdzem katolickim, który dla kobiety porzucił swój stan, kraj… i na obczyźnie został proboszczem ewangelickiej parafii. Wątek ten (częsty u Grzegorczyka) staje się przyczynkiem do wielu żartów. Tytułowy cellulit u księży jest właśnie jednym z nich… Ale nie zdradzajmy zbyt wielu szczegółów.
Czy „Jezus z Judenfeldu” jest tylko sielską opowieścią o przymusowych wczasach polskiego duchownego? W żadnym razie! Miasteczko, do którego trafia Groser okazuje się nadzwyczaj ciekawe – pod względem ekumenicznym, historycznym i społecznym. Gdzie nie sięgnąć, czekają ludzkie historie i tragedie, gotowe do opowiedzenia, szukające zrozumienia i wybaczenia. Pojawią się dawni członkowie SS, bohaterowie wojenni, a ów Jezus z Judenfeldu okaże się… jednym z mieszkańców. Ksiądz Wacław, jak to z nim bywa, wmiesza się całkowicie w życie nie tylko swoich gospodarzy, ale całej lokalnej społeczności, szczególnie kilku jej członków. Nie obejdzie się bez sporów, przykrych słów, lekcji pokory i przełamywania siebie. Książka jest słodko-gorzka, czyli dokładnie taka, jaka powinna.
Cóż, nie napiszę o wadach tej powieści, bo uwielbiam i autora, i bohatera. Podoba mi się fabuła, całkowicie odmienna od dotychczasowych tomów przygód Grosera, zachwyca wielowątkowość i szczegółowość, z jaką Grzegorczyk oddał sylwetki mieszkańców Judenfeldu, z których każdy jest fascynujący na swój sposób. Pomimo „ciężkiego kalibru” tematyki, którą porusza, zachował lekkość i humorystyczny rys historii. Postać Grosera jest tak prawdziwa, żywa, nieidealna, zwyczajna i jednocześnie urzekająca, że trudno się nią nie zachwycić i jednocześnie trudno nie poczuć się przy niej jak w towarzystwie starego, dobrego znajomego. Po prostu, taki już jest Groser. Taki jest Grzegorczyk. Najlepiej smakują w duecie. 

moja ocena: 9,5/10