czwartek, 28 lutego 2013

"Z chirurgiczną precyzją" Błażej Przygodzki


Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Premiera: luty 2013
Stron: 344
recenzja dla:

Pisać z chirurgiczną precyzją
  
Książkę reklamowaną jako pierwszy polski thriller medyczny, tuż po jej premierze, spotkały słowa krytyki. Czytelnicy, którzy spodziewali się większych emocji, zarzucili jej podobieństwo do innych powieści tego typu, a nawet naśladownictwo. Cóż, przy takim nagromadzeniu wątków kryminalnych i medycznych, właściwie niemożliwym było uniknięcie podobieństwa do jakiejkolwiek istniejącej historii lub kilku. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę ostatnią popularność tego gatunku. Dlatego będę bronić „Z chirurgiczną precyzją”, uparcie twierdząc, że w książce podoba mi się prawie wszystko. Poza okładką, z racji kiczowatej, komputerowo zwizualizowanej krwi ociekającej z noża… Na szczęście, to nie okładka decyduje o wartości publikacji…
„Z chirurgiczną precyzją” to historia wielowątkowa. Teoretycznie jej głównym bohaterem jest doktor Hubert Kłosowski, ale równie często kibicujemy poczynaniom komisarza Niedźwiedzkiego. Poznajemy też jego żądnego awansu przełożonego Mariana Dulembę, aspiranta Białacha oraz pracowników jednego z wrocławskich szpitali. Fabuła została zbudowana na kilku zagadkowych śmierciach, metodach pracy policji, problemach polskiej służby zdrowia, kwestii chorych oczekujących na przeszczepy, domniemanego handlu narządami i kwitnącego biznesu narkotykowego, w który zamieszani są nawet policjanci… Imponujący zestaw. Niestety, prawdziwy i znany z polskiej codzienności.
Podczas kiedy Kłosowski w brawurowy sposób ratuje życie umierającego na zawał więźnia i spotyka się z uroczą polonistką Anną, wokół niego zaciska się pętla podejrzeń. Okazuje się, że był kardiologiem kilku osób, które w ostatnim czasie zmarły w dziwnych okolicznościach. Kiedy okazuje się, że zostały zamordowane i to przy użyciu rzadkich substancji, policja uznaje lekarza za głównego podejrzanego. Szybko okazuje się, że nic nie jest takie, jak się wydawało, bliskie osoby to największe zagrożenie a domniemani wrogowie mogą stać się wybawcami… Akcja gwałtownie przyspiesza, mnożą się nowe wątki, przybywa ofiar śmiertelnych… Powieść czyta się z zapartym tchem.
Błażejowi Przygodzkiemu trzeba pogratulować świetnego, jak na kryminał, stylu. Pisze zwięźle i ciekawie, wykazując się przy tym znajomością słownictwa związanego z danym środowiskiem, policyjnym czy medycznym. Udało mu się znaleźć idealną równowagę między narracją wydarzeń a opisami – jest ich dokładnie tyle, by czytelnik wiedział kto i gdzie, ale nie zdążył się znudzić, szybko porwany przez dynamiczną akcję. Sprawia to, że trudno się od książki oderwać. Można zatem debiut autora uznać za udany. Nie jest to arcydzieło, które przyćmi powieści światowej sławy mistrzów tego gatunku. Ale z pewnością zapowiedź doskonałej rozrywki w przyszłości, jeśli tylko Przygodzki pokusi się o kolejne książki. 

moja ocena: 7/10

środa, 13 lutego 2013

Dobre wieści i... "Łzy smoka"

 
Dzisiaj udało mi się wyswobodzić z mojego niebieskiego gipsowego bucika i, chociaż nadal kicam o kulach, bardzo mnie to cieszy. To takie miłe zobaczyć własną stopę po ponad miesiącu. :) Wizja biegania (już niedługo!) równoważy wszystkie trudy rehabilitacji.
By to uczcić, sięgam dziś po ulubioną herbatę przy ulubionej piosence. I po książkę, oczywiście - czytam sobie "Pałac Północy" Zafona. Sobie, bo tak nie-recenzencko dla odmiany.


Herbata czarna "Łzy smoka"



skład: herbata zielona Gunpowder, kawałki ananasa i truskawek, aromat,
kwiaty kocanki piaskowej i bławatka
sposób parzenia: 2-3 min. w temp. 80°C
dystrybutor: SMAK-COM Jan Skworc

Przyznaję, że do wyboru tej właśnie herbaty skłoniła mnie jej nazwa. Skojarzyła mi się z ulubioną piosenką Bruce'a Dickinsona "Tears of the dragon". I przy niej też smakuje wyjątkowo...
W mieszance widać kawałeczki owoców, głównie ananasa i płatki kwiatów. Mam słabość do chabrów w herbacie, poza nią również. Pachnie niezwykle kusząco. 


Napar ma ciemnożółty, złotawy kolor. Zapach jest po prostu zniewalający! Słodki, intensywny, obiecujący cudowny smak. Nie pozwala przejść obojętnie obok tej herbaty. Dosłownie!
Smak dorównuje zapachowi - po prostu słodycz. Wyróżnia się aromat ananasa, ale jego towarzystwo jest wyraźnie wyczuwalne. Wspaniała kompozycja. Dołącza do moich faworytów.
moja ocena: 6/6

I do kompletu wspomniana piosenka: 
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Droga nadziei" Carlo Meier

Sesja jest zła, bo zabiera czas na aktualizowanie bloga, a przy tym jeszcze rozpraszam człowieka... Ale już po sprawie, można oddać się błogiemu lenistwu, czytaniu przy herbacie i recenzowaniu :).


Wydawnictwo: Promic
Premiera: listopad 2012
Stron: 190
recenzja dla:

00-70, zgłoś się! 
 
Czym się różni 007 od 00-70? Po pierwsze Agent 007 działał sam, zazwyczaj. Panów w 00-70 jest dwóch. Po drugie, „70” w nazwie oznacza ich wiek – nie w sumie, każdego z osobna! I na tym różnice się kończą, bowiem duet zajmuje się rozwiązywaniem kryminalnych zagadek i tropieniem przestępców. Pojawia się też kobieta…
Owen Collins to emerytowany funkcjonariusz Scotland Yardu. Wraz z wieloletnim przyjacielem Patrickiem Masonem tworzy on komunę mieszkalną przy Hope Road. Do rozrywek starszych panów należą przejażdżki piętrowymi autobusami po mieście (oczywiście zawsze na piętrze i z odpowiednim prowiantem) oraz… tropienie przestępców. Mimo emerytury, Owen cieszy się nadal sporym szacunkiem dawnych współpracowników i podwładnych, niejednokrotnie pomaga im w śledztwie. Nieoficjalnie oczywiście.
Tym razem przyjaciele ogłaszają casting na nowego członka komuny. Informację o nim umieszczają w domu spokojnej starości Sunny Garden. Kiedy w umówionym terminie zjawiają się prawie wszyscy pensjonariusze ośrodka, w prosty sposób dokonują selekcji (kryterium jest umiejętność wejścia po schodach do mieszkania komuny). Zwycięża… kobieta! Elizabeth, poza tym, że nie jest mężczyzną, ma jeszcze jedną wadę – jest zdecydowanie za młoda, ma ledwie 63 lata! Mimo wszystko Owen i Patrick postanawiają zaryzykować… Ich uwagę pochłania w tym czasie sprawa podejrzanych kradzieży w Sunny Garden. Kiedy pojawia się trup, sprawa nabiera tempa i 00-70 muszą sięgnąć po radykalne metody działania.
Carlo Meier, jeden z najbardziej cenionych autorów niemieckojęzycznych kryminałów, tym razem odszedł od ich typowej konwencji. Można odnieść wrażenie, że autor wręcz bawi się formą i fabułą, okraszając ją nieprawdopodobną liczbą komicznych sytuacji i kreując bohaterów bardzo nietypowych, ale szalenie zabawnych. Na próżno szukać tutaj wartkiej akcji, jej gwałtownych zwrotów i wielkich afer. Opowieść snuje się leniwie, niczym Owen z bólem pleców po parkowych uliczkach… A jednak wciąga czytelnika od pierwszej chwili, nie pozwalając się oderwać od lektury. Kojarzy się nieodwołalnie z historią Sherlocka Holmesa i Watsona na emeryturze. Być może ci dwaj sławni panowie prowadziliby swoje dochodzenie podobnie do Owena i Patricka. Bo trudno bohaterom „Drogi nadziei” zarzucić jakiś błąd w dedukcji, opieszałość czy brak poświęcenia dla sprawy. To śledztwo idealne, na miarę duetu 00-70.
Jestem pewna, że ta sympatyczna książeczka, niezbyt obszerna objętościowo, sprawi wiele radości czytelnikowi w każdym wieku. Z pewnością nie pozwoli oderwać się od lektury przed rozwiązaniem zagadki, a w międzyczasie wywoła niejeden uśmiech a nawet wybuch śmiechu. 

moja ocena: 7/10

piątek, 1 lutego 2013

"Mieć siedem lat" Alexander McCall Smith



Wydawnictwo: Muza
Premiera: styczeń 2013
Stron: 296
recenzja dla:

Wielkie marzenia sześciolatka

Kto miał już okazję poznać sympatycznych mieszkańców Scotland Street 44 (kto nie – może spokojnie zacząć ich poznawać od szóstego tomu opowieści) i Bertiego Pollocka, zastanawiał się pewnie jak to możliwe, że ten niezwykły chłopiec ma wciąż sześć lat. Pomimo wzorowo zdanych kolejnych egzaminów z gry na saksofonie, zajęć z jogi, włoskich konwersacji, dziesiątek godzin psychoterapii a nawet narodzin młodszego braciszka Ulyssesa, Bertie wciąż tkwi w strasznym i wyczerpującym wieku lat sześciu. Usilnie marzy o kolejnych urodzinach, wcale nie z powodu tortu. Jest przekonany, że kiedy skończy siedem lat, będzie starszy, a więc będzie miał większy wpływ na swoje życie i decyzje z nim związane… Choć jest dobrze wychowany i się do tego nie przyzna, próbuje zwyczajnie uwolnić się od despotycznej matki, a magiczna granica siedmiu lat wydaje się jedyną możliwością ucieczki… Czy my przypadkiem nie znamy tego z własnego życia?
Oprócz Bertiego i jego rodziny spotykamy w książce Smitha całą plejadę bohaterów znanych z poprzednich części. Zmieniają się, dojrzewają, zakładają rodziny i podejmują ważne decyzje, ale wciąż bawią nas i wzruszają. Przede wszystkim jednak przypominają nam nas samych, naszych bliskich i sąsiadów… Alexander McCall Smith ma niezwykłą łatwość pisania w sposób prosty, snując krótkie, czasem trochę infantylne opowiastki. Ale nie dajmy się zwieść pozorom, to nie jest książeczka dla dzieci! W codziennych historiach mieszkańców Scotland Street 44 ukryta jest ogromna mądrość. Widać jak wnikliwie autor obserwuje życie edynburczyków, wcale nie tak różne od życia ludzi w jakimkolwiek mieście na świecie. Bo przecież wszędzie znajdzie się kilka zbłąkanych serc, jakaś despotyczna matka z mężem-pantoflarzem i nieszczęśliwym synem, samotny artysta czy oczytana właścicielka kawiarni, prowadząca ze stałymi klientami filozoficzne dysputy. W każdym mieście młode małżeństwa borykają się z problemem wyboru nowego mieszkania, samotni z wyborem partnera… lub tematu naukowej rozprawy (dotyczy samotnych z wyboru naukowców), a dzieci z wyborem batonika na deser (zwłaszcza, jeśli ma to być pierwszy batonik w życiu, bo do tej pory mama nie pozwalała nawet o nich myśleć).
Bohaterem tej recenzji powinien być oczywiście Bertie – chłopiec niezwykle mądry, oczytany, sprytny i… niesprawiedliwie obdarzony swoją matką. Irene, która podstępem staje się bohaterką kolejnej recenzji (i wcale się nie zdziwię, jeśli wprosi się również przy okazji kolejnego tomu) jest kobietą, obok której nie można przejść obojętnie. Choć może lepiej w ogóle obok niej nie przechodzić… Despotyczna mama Bertiego i Ulyssesa, wyznawczyni psychoterapii, która podczas sesji pokonuje psychoterapeutę i wyciąga z niego najintymniejsze zwierzenia, przeciwniczka wszelkich zabaw, kolegów, skautów, słodyczy i przyjemności, czyli tego wszystkiego, co mali chłopcy kochają. Przekonana o swojej wszechstronnej wiedzy, nieomylności i niezawodnym instynkcie macierzyńskim, nie zauważa nawet, że jej maleńki synek zupełnie nie toleruje jej obecności. Dopiero Bertie bardzo subtelnie zwraca uwagę, że Ulysses reaguje wymiotami tylko na jej widok… Kiedy Irene znika w tajemniczych okolicznościach, wszyscy mogą odetchnąć z ulgą i zasmakować prawdziwego życia…
„Mieć siedem lat” to kolejna część niezwykłego portretu grupy zwyczajnych ludzi, który maluje McCall Smith. Choć jest realistą i czasem brutalnie ukazuje ludzkie wady i zachowania, nie brakuje w tej opowieści ciepłego zabarwienia… Jest ogromna dawka humoru, gwarantująca przynajmniej kilka serdecznych uśmiechów podczas lektury, jeśli nie wybuchów śmiechu. Są momenty wzruszające, pełne czułości i te pełne napięcia, kiedy ważą się losy bohaterów. Bohaterów, z którymi zaprzyjaźniamy się podczas czytania, bo niemożliwym jest ich nie lubić. Stąd na początku kolejnych tomów Scotland Street 44 zastanawiam się zawsze, co nowego wydarzy się u Domeniki, Angusa, Pat, Matthew, Elspeth czy Bertiego. I psa Cyrila ze złotym zębem, oczywiście. A teraz z niecierpliwością wyglądam kolejnej części serii i zadaję sobie to samo pytanie… 

moja ocena: 9/10