niedziela, 13 stycznia 2013

"Jezus z Judenfeldu" jan Grzegorczyk


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Premiera: listopad 2012
Stron: 256
recenzja dla:

Czy księża mają cellulit?

Kto nie zna Grzegorczyka? Ręka do góry. A teraz – kto nie zna Grosera? Naprawdę? Są tacy? Spieszę więc z wyjaśnieniem, że Grzegorczyk Jan to jeden z najlepszych współczesnych polskich autorów. Groser natomiast dzielnie walczy z serialowym ojcem Mateuszem o miano najbardziej znanego w Polsce księdza. Ponieważ ten drugi jest importowany z Włoch, Groser zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Jego przygody mieliśmy okazję poznać we wspaniałej trylogii „Przypadków księdza Grosera” („Adieu”, „Trufle”, „Cudze pole”), która pozostawiła głównego bohatera w sytuacji zawieszenia, domagającej się ciągu dalszego… Czytelnicy czekali, prosili, nalegali… Grzegorczyk zarzekał się, że do przygód duchownego nie wróci i pisał inne książki (m.in. „Chaszcze”, „Puszczyk”). Obietnicę, na szczęście, złamał, zaskakując fanów… retrospekcją. Oto cofamy się w czasie przed okres opisany w trylogii i wraz z głównym bohaterem trafiamy do Austrii. A skąd on się tam wziął? No cóż, jak to Groser, jechał sobie rowerem w odwiedziny do papieża…
Ksiądz Wacław jechał przez Alpy, co jest szczegółem bardzo istotnym. Kiedy więc ulega wypadkowi, trafia do uroczej górskiej miejscowości Judenfeld, gdzie opiekę nad nim obejmuje ewangelicki duchowny wraz z żoną. Właściwie „trafia” to zbyt łagodne określenie, Groser grzęźnie na dobre – bo jak jechać dalej na rowerze z nogą w gipsie? Mateusz i Agnieszka Konopiukowie zapewniają mu opiekę i rozrywkę, organizując wycieczki i spotkania z mieszkańcami Judenfeldu. Szybko okazuje się, że właściwie Mateusz jest księdzem katolickim, który dla kobiety porzucił swój stan, kraj… i na obczyźnie został proboszczem ewangelickiej parafii. Wątek ten (częsty u Grzegorczyka) staje się przyczynkiem do wielu żartów. Tytułowy cellulit u księży jest właśnie jednym z nich… Ale nie zdradzajmy zbyt wielu szczegółów.
Czy „Jezus z Judenfeldu” jest tylko sielską opowieścią o przymusowych wczasach polskiego duchownego? W żadnym razie! Miasteczko, do którego trafia Groser okazuje się nadzwyczaj ciekawe – pod względem ekumenicznym, historycznym i społecznym. Gdzie nie sięgnąć, czekają ludzkie historie i tragedie, gotowe do opowiedzenia, szukające zrozumienia i wybaczenia. Pojawią się dawni członkowie SS, bohaterowie wojenni, a ów Jezus z Judenfeldu okaże się… jednym z mieszkańców. Ksiądz Wacław, jak to z nim bywa, wmiesza się całkowicie w życie nie tylko swoich gospodarzy, ale całej lokalnej społeczności, szczególnie kilku jej członków. Nie obejdzie się bez sporów, przykrych słów, lekcji pokory i przełamywania siebie. Książka jest słodko-gorzka, czyli dokładnie taka, jaka powinna.
Cóż, nie napiszę o wadach tej powieści, bo uwielbiam i autora, i bohatera. Podoba mi się fabuła, całkowicie odmienna od dotychczasowych tomów przygód Grosera, zachwyca wielowątkowość i szczegółowość, z jaką Grzegorczyk oddał sylwetki mieszkańców Judenfeldu, z których każdy jest fascynujący na swój sposób. Pomimo „ciężkiego kalibru” tematyki, którą porusza, zachował lekkość i humorystyczny rys historii. Postać Grosera jest tak prawdziwa, żywa, nieidealna, zwyczajna i jednocześnie urzekająca, że trudno się nią nie zachwycić i jednocześnie trudno nie poczuć się przy niej jak w towarzystwie starego, dobrego znajomego. Po prostu, taki już jest Groser. Taki jest Grzegorczyk. Najlepiej smakują w duecie. 

moja ocena: 9,5/10

4 komentarze:

  1. To ja pierwsza łapkę podniosę, nie znam - przyznaję :(, ale Ty rozjaśniłaś mi trochę wiedzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Interesująca recenzja a tytuł już sobie zanotowałam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale podchlebianie

    OdpowiedzUsuń