Wydawnictwo: Nowa Proza
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 282
[recenzja pisana pod kątem dogmatyczności treści teologicznych w powieści]
„Chata”, książka napisana w 2007 roku przez Williama Younga, doczekała
się licznych wydań zagranicznych i, pomimo zaledwie kilku lat, które
upłynęły od premiery, także wielu wznowień. Spotkała się z całym
wachlarzem reakcji – od brutalnej krytyki, po uwielbienie i zapewnienia,
że zmieniła życie czytelników. Jedni zarzucają jej ckliwość i kiepski
styl, inni dostrzegają szereg błędów teologicznych i niedomówień, na
które pozwolił sobie autor. Pomimo tych uwag, trzeba przyznać, że Young
znalazł bardzo skuteczny sposób, by dotrzeć do szerokiej rzeszy
odbiorców, kamuflując pod postacią powieści treści znacznie większej
wagi, traktujące o relacji człowieka i Boga, a nawet o samej istocie
Boga i Trójcy Świętej.
Jaki jest zatem Bóg, który objawia się Mackenziemu, bohaterowi książki?
Przede wszystkim warto zauważyć, że objawia się nie człowiekowi, który
może poszczycić się wszelkimi cnotami, ale mężczyźnie wątpiącemu,
stroniącemu od praktyk religijnych, a przede wszystkim – noszącemu w
sobie pretensje do Boga, który dopuścił do śmierci jego ukochanej
córeczki. O więcej, zaprasza Mackenziego za pomocą tajemniczego listu do
chaty, w której przed laty zamordowano dziewczynkę. Tam przyjmuje go
cała Trójca, zdecydowanie jednak odbiegająca od wszelkich wyobrażeń,
jakie nosi w sobie przeciętny chrześcijanin. Bóg Ojciec przyjął postać
serdecznej Murzynki, Duch Święty roztańczonej azjatyckiej dziewczynki,
tylko Syn pozostał taki, jak o Nim zwykle myślimy – mężczyzna o
semickiej urodzie, zajmujący się pracami ciesielskimi.
Takie przedstawienie oburzyło bardzo wielu czytelników, którzy
zarzucili autorowi prowokację a nawet obrazę Trójcy. W powieści można
odnaleźć dwojakie wyjaśnienie tego obrazu Boga Ojca, każdorazowo włożone
w usta Taty. Po pierwsze nie chciał on budować ani umacniać wiary,
którą bohater przecież miał, ale pozbawić go fałszywych wyobrażeń o
Bogu. Po drugie – nie mógł objawić się jako Ojciec, ponieważ Mackenzie
miał złe wyobrażenie ojca z powodu kiepskich relacji ze swoim ziemskim
rodzicem. Jakby na potwierdzenie tych słów, kiedy w barwnej i
wzruszającej scenie bohater wybacza nieżyjącemu już tacie, Bóg zmienia
postać kobiety na mężczyznę – Ojca.
Trudno się nie zgodzić z pierwszym wyjaśnieniem – radykalne
przeciwstawienie się stereotypowemu obrazowi Boga jako spokojnego,
siwego oraz surowego staruszka i zmienienie Go w pobłażliwą, radosną i
rozśpiewaną Murzynkę, skłania czytelnika do zastanowienia się nad
własnym obrazem Boga. Drugiemu wyjaśnieniu łatwo zarzucić tendencję do
psychologizowania, wyjaśniania, że nie można nawiązać właściwej relacji z
Bogiem, jeśli nie miało się dobrych relacji w rodzinie.
Bardzo zastanawia natomiast obraz Jezusa. Jest on bardzo tradycyjny, w
czym można doszukać się wpływu filozofii Martina Bubera, nurtu
poszukiwań historycznego Jezusa, Third Quest. Bardzo wyraźnie autor
akcentuje nie tylko żydowskie rysy i pochodzenie, ale w ogóle
człowieczeństwo Jezusa. O ile Tata i Sarayu wykazują wiele boskich cech,
czynią cuda, nauczają z mądrością i pewną wyższością wynikającą z
posiadania wiedzy absolutnej, o tyle Jezus zachowuje się jak przyjaciel,
zupełnie zwyczajny i całkowicie ludzki, gawędzący swobodnie z
Mackenziem. Brakuje ukazania Go jako Zbawiciela, który ofiarował samego
Siebie na krzyżu i który zmartwychwstał. O samym zmartwychwstaniu moja
jest w całej powieści tylko raz, jakby mimochodem, a śmierć krzyżowa
wspomniana jest jako ratująca świat, bez odniesienia do konkretnego
człowieka, do czytelnika. Można powiedzieć, że historyczny Jezus
zdecydowanie przeważa nad Chrystusem wiary. Jak zatem wierzyć?
Kwestią, która jest, obok relacji Bóg – człowiek, najistotniejsza, są
relacje wewnątrz Trójcy. William Young wyraźnie starał się pokazać brak
hierarchii oraz równość. Zrobił to poprzez ukazanie Osób Trójcy podczas
zwykłych, codziennych czynności, wykonywanych z miłością i szacunkiem
wobec siebie, bez nakazów i pretensji, za to z wielością ciepłych,
budujących słów. Trójca jest więc miłością. To potwierdzenie słów św.
Augustyna, który pisał „Jeśli widzisz miłość, widzisz Trójcę” (De
Trinitate, VIII, 8, 12). Jej Osoby są równe i w pewnym sensie tożsame,
bo choć widoczne są jako trzy odrębne (i bardzo od siebie różne)
postacie, wypełniają to samo zadanie naprawy obrazu Boga i relacji do
Niego u Mackenziego, uzupełniając wzajemnie swoją opowieść, kontynuując
dokładnie tam, gdzie przerwał poprzednik i tak dalej. Wyraźnie zaznacza
się perychoreza trynitarna.
Autora jednak w opisie tożsamości i równości osób posuwa się trochę za
daleko. Po pierwsze kontrowersyjną jest scena, kiedy Tata mówi, że „tam,
na krzyżu” był razem z Jezusem i na dowód pokazuje dłonie z wyraźnymi
bliznami po gwoździach. Trudno nie zauważać tutaj przejawów modalizmu i
patrypasjonizmu. Po drugie, równość Osób i brak hierarchii rzutuje na
absolutną równość ludzi, także w wymiarze religijnym – nie jest istotne
wyznanie ani wiara człowieka. To całkowity uniwersalizm zbawienia, o
którym pisał już Justyn Męczennik i wielu innych. Zadziwiające jest
natomiast, że nigdzie nie ma informacji, że to Chrystus daje zbawienie,
jest Zbawieniem. Z braku hierarchiczności wynika jeszcze jedna teza,
którą literacka postać Jezusa wręcz wypowiada – Syn Boży przyniósł życie
i miłość, a nie kościoły i religię. Przeciwstawia się tym samym
instytucji Kościoła!
Poza jawnym wskazaniem braku konieczności istnienia religii i wszelkich
jej instytucji, autor dowodzi też, że źródłem Objawienia jest nie tylko
Pismo Święte, ale przede wszystkim świat z jego stworzeniami i pięknem.
Położony tutaj bardzo mocny akcent może wskazywać na panenteizm lub
panteizm. A jeśli dodać do niego liczne odniesienia do energii świata
oraz scenę spotkania z duszami, z których każda posiada swoistą aurę
wyrażoną barwą wokół siebie, można zarzucić autorowi fascynację New Age
(co też wielu czyniło). Z pewnością brakuje też wątku grzechu, żalu za
niego, Bożego przebaczenia. Jest tylko mowa o wybaczaniu samemu sobie i
innym, ale zawsze przez człowieka. Ogólnie powieść mocniej akcentuje
człowieka i człowieczeństwo. Zarówno w samej Osobie Jezusa, jak i we
wszelkich opisach miłości i przebaczenia.
Chociaż autorowi powieści „Chata” można przedstawić wiele zarzutów,
zdecydowanie więcej niż te, które zostały wspomniane, uważam, że to
książka godna polecenia. Jej lektura nie ma być przecież systematycznym
wykładem teologii dogmatycznej, ale literacką formą wyrazu autora. A
jeśli ta forma jednocześnie skłania czytelników do refleksji nad samym
sobą i swoją relacją do Boga, może także do poszukiwań i zgłębiania
pewnych treści, to przynosi dobre owoce. Nawet, jeśli szokuje i
bulwersuje – a może właśnie dzięki temu, skoro po książki wzbudzające
oburzenie wielu czytelników sięga chętniej?
moja ocena: 7/10